I pracuj tu z Norwegiem. Najczęstsze gafy kulturowe na linii pracownik-imigrant i norweski pracodawca

Różnice kulturowe sprawiają obcokrajowcom sporo problemów - zwłaszcza, jeśli chodzi o środowisko pracownicze. Fotolia/Royalty Free/Author: contrastwerkstatt
Jak równy z równym
Kanadyjczyk o francuskich korzeniach szczególnie podkreśla tu kwestie równości – na swoich warsztatach dla pracowników i pracodawców ze śmiechem opowiada, że niektóre sytuacje wciąż potrafią zbić go z tropu. Jako przykład podaje momenty, w których walczy ze sobą, by na lotnisku złamać zasady dobrego wychowania i nie chwycić za ciężką walizkę Norweżki – stara się powstrzymywać po tym, gdy od starszej pani usłyszał, że to… przejaw jawnej dyskryminacji.
O równości pracownika z pracodawcą świadczą też statystyki. Według rankingu Human Health Development z 2016, to właśnie Norwegia może pochwalić się najmniejszą rozbieżnością pomiędzy pensją na stanowisku CEO a przychodami „szarego” pracownika. Poza tym, to właśnie w kraju fiordów najczęściej zauważymy tzw. demokratyczny open space, który uwzględnia biurko szefa dokładnie pomiędzy resztą pracowników.
Pytania czy polecenia?
Autorka „Working with Norwegians: The insider’s guide to the Norwegian workplace culture” pośród najczęściej wymienianych nieporozumień na linii pracownik-pracodawca, wymienia specyficzny sposób wydawania poleceń służbowych związany z... uprzejmością. Choć Norwegowie słyną z uśmiechów i przyjaznych powitań, ich nieśmiały sposób sugerowania czegoś okazuje się w pracy zupełnie nie na miejscu – zwłaszcza jeśli porówna się ich rzeczywiste oczekiwania dotyczące danego zadania ze sposobem, w jaki proszą o wykonanie pracy. Jako przykład takiego zachowania Norweżka podaje częstą sytuację, gdy za miłym pytaniem „czy mógłbyś rzucić okiem?” kryje się dość poważne oczekiwanie szefa (zwykle „uporaj się z tym jak najszybciej”). Ellis tłumaczy, że to po prostu norweska mentalność – a tej przełożeni po prostu nie są w stanie odłożyć na bok. Jako pracownicy pochodzący z innego kraju, możemy zrobić tylko jedno: wbić sobie do głowy, że papiery, które zostały nam właśnie wręczone, mają być „na cito”, niezależnie od poziomu nieśmiałości w głosie szefa.

Wybiła 16
Jednak przyjezdnym rzuca się w oczy nieco inny rodzaj norweskiej punktualności, którego nie sposób nie skomentować. Chodzi oczywiście o wychodzenie z pracy z chwilą, gdy tylko wybije 15 lub 16. Takie zachowanie prowadzi czasem do naprawdę kuriozalnych sytuacji. Wielu obcokrajowców potwierdza, że rozłączenia się konsultanta, na którego połączenie czekaliśmy blisko godzinę czy zamknięcie nam przed nosem okienka w urzędzie to w Norwegii norma. Użytkownicy stron poświęconych pracy w kraju fiordów często ironizują na ten temat, nazywając ten fenomen „wychodzeniem po norwesku” – zawsze równo z grafikiem, nawet gdyby okoliczności były wyjątkowe.
„Nie żyjesz po to, by pracować”
Takie podejście promuje się w całym kraju, a szefowie, którzy wymagają od pracowników pracowania po godzinach, mają zwykle bardzo wątpliwe opinie. Norweskie prawo zakłada, że rodzice są zobowiązani iść na urlopy i spędzić z dzieckiem kilka lub kilkanaście tygodni – i nie ma tutaj możliwości, by po prostu odpuścili sobie czas z maluchem w domu. Podobnie funkcjonuje to w przypadku pytania, którego w Polsce niektórzy nie odważyliby się zadać: „Czy mogę się urwać? Muszę odebrać dziecko z przedszkola”. W 90 proc. przypadków szef bez zastanowienia kiwnie głową, uważając to za „rodzinną świętość”.
Promowanie spędzania czasu z rodziną jest wpisane w norweską kulturę pracy, tak jak dugnady są wpisane w kulturę sąsiedzką. Dlatego nie załatwimy praktycznie nic w czasie ferii letnich, a w weekendy nie dodzwonimy się do naszych kolegów z pracy. Zasada jest prosta – okres po godzinach pracy faktycznie musi pozostać ich prywatnym czasem, by „pożyć’ – niezależnie od tego, czy mówimy o pracowniku na okresie próbnym, czy o dyrektorze wielkiej norweskiej korporacji.
To może Cię zainteresować
09-05-2018 18:40
3
0
Zgłoś
09-05-2018 12:01
4
0
Zgłoś
05-02-2018 08:55
17
0
Zgłoś