Turystyka
Preikestolen. Wyprawa po emocje
1

Fot. fotolia - royality free
Czasem, by dotrzeć do jakiegoś miejsca, trzeba pokonać samego siebie. Widok, jaki rozciąga się z Preikestolen wart jest każdych poświęceń.
Preikestolen to niezwykła skała, która wyłania się z wód przepięknego Lysefjorden. Pulpit Rock czy też Ambona, bo tak również nazywa się Preikestolen, wznosi się pionowo na 604 metry. Wieńczy go prostokątny płaskowyż o powierzchni około 600m², dzięki któremu możemy podziwiać zapierający dech w piersiach fiord. Wspinaczka na Ambonę dostarczy emocji i wrażeń każdemu amatorowi trekkingu. My wybraliśmy się tam w marcu.
Dojazd i pierwszy bezdech
Naszą wyprawę rozpoczynamy w Stavanger. Na przystani promowej terminalu Fiskepiren kupujemy bilety na prom ze Stavanger do Tau. Podróż trwa około 40 minut, więc z górnego pokładu możemy przez ten czas podziwiać piękne małe wysepki, granatową wodę i nieprzystępnie wyglądające skały. A to wszystko wśród krystalicznie czystego powietrza.
W Tau przesiadamy się w autobus Tide, który zawozi nas na parking przy schronisku mieszczącym się niedaleko Norwegian Mountain Touring Association. Z zaczerpniętych w schronisku informacji dowiadujemy się, że wyruszamy z poziomu 270 metrów, a przed nami mniej więcej 3,8 kilometrów różnorodnej trasy.
Zimno. Zakładamy rękawiczki i czapki. Zaczyna prószyć drobny śnieg... i padać deszcz. Podekscytowani, nie zwracamy szczególnej uwagi na te niedogodności, choć warunki pogodowe nie należą do najprzyjemniejszych.
Ruszamy. Jest nas czwóro. Ja, mój mąż oraz jego siostrzeniec z dziewczyną. Pierwsza niewinnie wyglądająca, choć stroma górka – i stało się. Ja, typowy ciepłolubny kot kanapowy, od niedawna aktywnie trenujący w centrum sportowym, tracę oddech. Trzęsą mi się nogi i ręce, nie mogę złapać oddechu. Wstyd mi, więc zwalniając nieco, mówię, że każdy przecież idzie swoim tempem. Mimo to przezwyciężam słabości i zmuszam się do wysiłku. Ręka w rękę z mężem pokonuję ten krótki odcinek i po chwili wszystko wraca do normy, oddech się uspokaja. Rozleniwiony organizm przestawia się z trybu „off” na „on”. Teraz już będzie dobrze.
W Tau przesiadamy się w autobus Tide, który zawozi nas na parking przy schronisku mieszczącym się niedaleko Norwegian Mountain Touring Association. Z zaczerpniętych w schronisku informacji dowiadujemy się, że wyruszamy z poziomu 270 metrów, a przed nami mniej więcej 3,8 kilometrów różnorodnej trasy.
Zimno. Zakładamy rękawiczki i czapki. Zaczyna prószyć drobny śnieg... i padać deszcz. Podekscytowani, nie zwracamy szczególnej uwagi na te niedogodności, choć warunki pogodowe nie należą do najprzyjemniejszych.
Ruszamy. Jest nas czwóro. Ja, mój mąż oraz jego siostrzeniec z dziewczyną. Pierwsza niewinnie wyglądająca, choć stroma górka – i stało się. Ja, typowy ciepłolubny kot kanapowy, od niedawna aktywnie trenujący w centrum sportowym, tracę oddech. Trzęsą mi się nogi i ręce, nie mogę złapać oddechu. Wstyd mi, więc zwalniając nieco, mówię, że każdy przecież idzie swoim tempem. Mimo to przezwyciężam słabości i zmuszam się do wysiłku. Ręka w rękę z mężem pokonuję ten krótki odcinek i po chwili wszystko wraca do normy, oddech się uspokaja. Rozleniwiony organizm przestawia się z trybu „off” na „on”. Teraz już będzie dobrze.
Czterolatki, psy, Crocsy i inne niespodzianki
Trasa na Preikestolen jest zróżnicowana. Jakieś pierwsze 1,5 km trasy nie zmusza do nadmiernego wysiłku. Zdarza się strome podejście po kamienistych schodkach, trzeba przyznać, że dość wysokich, ale idziemy też przez całkowicie płaskie tereny, gdzieniegdzie porośnięte iglakami.
Pogoda bez zmian. Nadal zimno i pada. Jesteśmy jednak dobrze przygotowani. Mamy odzież termiczną i buty trekkingowe. Gdy przystajemy na chwilę, by napić się wody, z mieszaniną zdumienia i podziwu dostrzegamy japońską parę, która dziarskim i pewnym krokiem pokonuje trasę wyprawy... w Crocsach. Zaraz za nimi idą młodzi rodzice prowadzący za rękę na oko czteroletniego chłopca, który z pasją na twarzy odważnie pokonuje kolejne skalne schodki. Obok niego wesoło podskakuje pies. Do największych bynajmniej nie należy.
Ruszamy dalej. Gdzieniegdzie błoto, drewniane kładki i wąskie przejścia. Ustawione na trasie tabliczki informują, w którym miejscu jesteśmy i co jeszcze przed nami. Wliczając kilka odpoczynków i pamiątkowe fotografie, całkowity czas wspinaczki przewidziano na około 1,5 – 2 godziny.
Mimo że w samym Stavanger, a nawet u podnóża szczytu, zimy nie widać, mniej więcej w połowie wysokości wszędzie leży śnieg, w który zapadają nam się nogi powyżej kostek. Przy węższych przejściach trzeba ostrożnie stąpać, bo nie sposób dostrzec luk skalnych, nierówności i urwisk pod śniegiem. Wysiłek się opłaca. Mimo mijanych na trasie ludzi, możemy chwilami w samotności poobcować z potęgą gór, przejmującą ciszą i spokojem.
Ostatni rozległy płaskowyż, przysypany białym puchem, nad którym unosi się mgła, sprawia nieco tajemnicze wrażenie. W ciszy, na tej ogromnej przestrzeni, w otoczeniu wysokich szaro-srebrnych szczytów, czujemy się trochę jak bohaterowie Trylogii Tolkiena. Pomyśleć tylko, że kilka kroków w jedną czy drugą stronę pozwoliłoby tak ukryć się we mgle, że nikt nie dostrzegłby nawet naszej obecności. Kuszące i przerażające zarazem.
Pogoda bez zmian. Nadal zimno i pada. Jesteśmy jednak dobrze przygotowani. Mamy odzież termiczną i buty trekkingowe. Gdy przystajemy na chwilę, by napić się wody, z mieszaniną zdumienia i podziwu dostrzegamy japońską parę, która dziarskim i pewnym krokiem pokonuje trasę wyprawy... w Crocsach. Zaraz za nimi idą młodzi rodzice prowadzący za rękę na oko czteroletniego chłopca, który z pasją na twarzy odważnie pokonuje kolejne skalne schodki. Obok niego wesoło podskakuje pies. Do największych bynajmniej nie należy.
Ruszamy dalej. Gdzieniegdzie błoto, drewniane kładki i wąskie przejścia. Ustawione na trasie tabliczki informują, w którym miejscu jesteśmy i co jeszcze przed nami. Wliczając kilka odpoczynków i pamiątkowe fotografie, całkowity czas wspinaczki przewidziano na około 1,5 – 2 godziny.
Mimo że w samym Stavanger, a nawet u podnóża szczytu, zimy nie widać, mniej więcej w połowie wysokości wszędzie leży śnieg, w który zapadają nam się nogi powyżej kostek. Przy węższych przejściach trzeba ostrożnie stąpać, bo nie sposób dostrzec luk skalnych, nierówności i urwisk pod śniegiem. Wysiłek się opłaca. Mimo mijanych na trasie ludzi, możemy chwilami w samotności poobcować z potęgą gór, przejmującą ciszą i spokojem.
Ostatni rozległy płaskowyż, przysypany białym puchem, nad którym unosi się mgła, sprawia nieco tajemnicze wrażenie. W ciszy, na tej ogromnej przestrzeni, w otoczeniu wysokich szaro-srebrnych szczytów, czujemy się trochę jak bohaterowie Trylogii Tolkiena. Pomyśleć tylko, że kilka kroków w jedną czy drugą stronę pozwoliłoby tak ukryć się we mgle, że nikt nie dostrzegłby nawet naszej obecności. Kuszące i przerażające zarazem.
Szczyt
Nareszcie. Jest. Zza zakrętu wyłania się płaskowyż o powierzchni około 600 m², który na pierwszy rzut oka nie robi wielkiego wrażenia. Dochodzimy bliżej krawędzi. Ja, ostrożnie, ale z pasją i ciekawością małego dziecka. Mąż, który przezornie trzyma mnie za kurtkę i odwołując się do resztek mojego rozsądku, prosi, bym nie podchodziła zbyt blisko urwiska. A tam tak pięknie. Mgła, która jeszcze chwilę temu całkowicie zasłaniała całą okolicę, ustąpiła naszym oczom ukazał się niesamowity widok.
Granatowy fiord, stroma przepaść w dół i dzika, nieskażona natura. Nic dziwnego, że Preikestolen znajduje się wśród dziesięciu najwspanialszych punktów widokowych na świecie w rankingu Lonely Planet.
Warto było pokonać siebie.
Granatowy fiord, stroma przepaść w dół i dzika, nieskażona natura. Nic dziwnego, że Preikestolen znajduje się wśród dziesięciu najwspanialszych punktów widokowych na świecie w rankingu Lonely Planet.
Warto było pokonać siebie.
Zdjęcia: Kinga Kiani Ghalati
Reklama
To może Cię zainteresować
5
04-12-2015 10:40
1
0
Zgłoś